środa, 6 lutego 2013

Czy piekło jest prawdziwe? Oni już wiedzą, że tak

Wśród osób, które przeżyły śmierć kliniczną i mają na swoim koncie doświadczenia, które określane są mianem NDE (od angielskiego: near-death experience, czyli doświadczenie śmierci), znaczna część z nich opowiada o rzeczach, które kojarzą się z czymś przyjemnym, bardzo przyjaznym, od których nie chcieliby się uwolnić. Sporo osób wskazuje, że te właśnie relacje należy utożsamiać z opisem nieba, do którego zgodnie z wierzeniami osób reprezentujących różne religie trafiać ma po śmierci ludzka dusza. W tej sytuacji naturalne wydaje się pytanie - czy skoro istnieją relacje ludzi, którzy mają za sobą śmierć kliniczną i opisywali swoją wizję zbliżoną do wspaniałości nieba, to czy istnieją też opisy prezentujące obrazy, które mogłyby się kojarzyć ze światem mąk, cierpienia, bólu i sromoty, czyli aspektów kojarzonych z wymiarem biblijnego piekła?


--> Wspaniałe, ciepłe światło, wrażenie unoszenia się nad własnym ciałem, przechodzenie przez jasny tunel, a często spotkania ze swoimi bliskimi. Te wszystkie elementy bardzo często odnaleźć można w relacjach osób, które otarły się o śmierć; znalazły się na mistycznej granicy, oddzielającej życie doczesne od - jak wierzy wiele osób - życia wiecznego. Tyle, że ludzie powiązani z różnymi nurtami religijnymi wierzą, że po śmierci trafić można nie tylko do rajskiej krainy wspaniałości. Ci, którzy mają "co nieco" na swoim sumieniu, powinni się też liczyć z tym, że może ich czekać potępienie. Okazuje się, że wśród ludzi, których linia życia uległa chwilowemu spłaszczeniu, a którzy twierdzą, że w tym właśnie czasie doświadczyli czegoś, co można by określić mianem doświadczeń mistycznych, znajdują się opisy zbliżonego do wyobrażeń piekła. Niezwykłą historię opowiedział kilka lat temu Howard Storm, profesor, zagorzały ateista, który podczas podróży, jaką odbył do Europy z grupą studentów, doznał czegoś, co całkowicie zmieniło jego życie oraz osobisty światopogląd dotyczący religii. Podczas pobytu w Paryżu naukowiec w stanie ciężkim trafił do szpitala. Zdiagnozowano u niego perforację żołądka. Mężczyzna przeszedł wiele operacji. Po ich przebyciu, w czasie weekendu, kiedy nie było lekarzy, jego stan się pogorszył. Niestety, w pobliżu nie było specjalisty, który mógłby mu pomóc. Sytuacja pacjenta pogarszała się z minuty na minutę. 38-latek uznał w końcu, że nie jest w stanie dłużej walczyć - zdążył pożegnać się z najbliższymi i poddał się. Już po chwili stał przy swoim łóżku i widział leżące na nim swoje bezwładne ciało. Jak sam potem stwierdził, było to doświadczenie, które wydawało mu się nadzwyczaj realne.

 Potem, tuż przed wejściem do sali chorych, zobaczył dziwne postacie, które zaczęły go wzywać po imieniu. On zaczął ich dopytywać, czy są pracownikami szpitala. Nie doczekał się jednak odpowiedzi. W końcu postanowił pójść za nimi. Tajemnicze istoty dały mu do zrozumienia, że wszystko o nim wiedzą i że cały czas na niego czekały. Mężczyzna stwierdził potem, że podążał za nimi długo wąskim, przyciemnionym i obskurnym korytarzem. Z każdą kolejną chwilą robiło się ciemniej i ciemniej. W końcu, kiedy zrobiło się już naprawdę mrocznie, a przerażenie Howarda sięgnęło zenitu, odmówił dalszej wędrówki. Wtedy siła pochodząca od istot, które go prowadziły, zaczęła ciągnąć go dalej. On starał się zaś ze wszystkich sił walczyć. W końcu upadł na ziemię i nie był w stanie iść. Właśnie wtedy usłyszał głos, który nakazywał mu się modlić. Mężczyzna najpierw odmówił, twierdząc, że jest ateistą. Potem jednak zastosował się do polecenia i zaczął modlić się w sposób, w jaki potrafi. Zauważył wtedy, że istoty, które przywiodły go do tonącego w ciemnościach korytarza, zaczęły się oddalać.

Profesor wspomniał, że kiedy leżał w tunelu, zaczął wspominać swoje życie, które zaczęło mu się jawić jako nędzne i bezwartościowe. W końcu jego oczom ukazała się świetlista postać, która skojarzyła mu się z wyobrażeniami na temat Jezusa. Howard rozmawiał z nią długo. Wreszcie znalazł się wraz z nią w zawieszeniu - jakby pomiędzy niebem a piekłem. Potem przed jego oczami ponownie zostało odtworzone jego życie. Storm zdał sobie wówczas sprawę z tego, jak wiele krzywd wyrządził w swoim życiu innym. W końcu Jezus odpowiedział mu: "Teraz wrócisz do świata". Miał powrócić i zmienić swoje życie. Wkrótce odzyskał świadomość.

 Doświadczenie, które stało się jego udziałem, kiedy lekarze walczyli o jego życie, zmieniło go na zawsze. Profesor zaczął o nim opowiadać wielu innym osobom, ale większość jego znajomych z politowaniem spoglądała na jego relacje. W ten sam sposób traktowała je jego żona, która także była ateistką. Kobieta w końcu miała dość i odeszła od męża. Naukowiec postanowił całkowicie zmienić swoje życie. Z zagorzałego ateisty stał się głęboko wierzący. Na bazie jego doświadczeń powstała także książka zatytułowana: "My Descent Into Death", która zaadresowana była do ludzi, którzy wcześniej w sposób podobny do niego zapatrywali się na świat.

Różne wizje piekła

Howard Storm otarł się o piekło, ale wyglądało ono zupełnie inaczej niż w wizjach wielu osób, które miały za sobą podobne doświadczenia. Naukowcy zajmujący się badaniem zjawiska śmierci klinicznej, której często towarzyszą rozmaite wizje, wskazują, że relacje osób, których wspomnienia mają charakter traumatyczny, mogący wskazywać, że zamiast do nieba wędrowały w stronę piekła, bardzo różnią się od siebie - o ile w przypadku ludzi, którzy twierdzą, że kierowali się w stronę nieba, przewijają się te same motywy, to w przypadku tych, którzy byli o krok od piekła, nic nie rysuje się już w sposób tak jednorodny. Ludzie, którzy otarli się - jak się im wydaje - o krainę wiecznego potępienia, wskazywali w swoich relacjach na inny wymiar cierpienia, jakie ich dotykało - niektórzy mówili o mękach fizycznych; inni o bólu duchowym. U jednych obraz piekła był zbliżony do tego znanego ze źródeł kulturowych - pojawiał się w nim nawet ogień i gorąco. U innych wizja ta znacząco odbiegała od spopularyzowanego w kulturze i sztuce wizerunku.

 Co ciekawe, nie brakuje naukowców, który wskazują na to, że wizja piekła w doświadczeniach NDE może być znacznie bardziej powszechna, niż to się niektórym wydaje. Ale w związku z tym, że są one nazbyt bolesne, mogą być spychane przez pacjentów do ich podświadomości. Teorię taką wysnuł Maurice Rawlings, lekarz, autor książki "Życie po życiu", która stała się światowym bestsellerem, a opisywała niezwykłe relacje osób, które twierdziły, że w czasie śmierci klinicznej przeżyły coś niezwykłego. Naukowiec napisał również inną książkę, zatytułowaną "To Hell and Back" ("Do piekła i z powrotem"), w której wykazał, że nie wszystkie przypadki związane ze śmiercią kliniczną są pozytywne. Wielu pacjentów uważa, że podczas balansowania na granicy życia i śmierci otarli się o prawdziwe piekło.

Do powyższych wniosków skłoniła Rawlingsa, psychologa i kardiologa, historia jednego z pacjentów, który znajdując się w stanie zapaści, najwyraźniej przechodził przez piekło. I to w sposób dosłowny. Lekarz stwierdził, że jego znajdujący się w stanie krytycznym pacjent co chwilę odzyskiwał przytomność. W chwilach, gdy wracała mu świadomość, chory opisywał katusze, przez jakie przechodził, błagał o ratunek i wyrwanie go z obfitującego w tortury stanu. Po jakimś czasie, kiedy pacjent wrócił do siebie, okazało się, że niewiele pamięta z traumy, która towarzyszyła jego zawieszeniu na granicy życia i śmierci.

23 minuty w piekle

Co ciekawe, wizja piekła pojawia się nie tylko w relacjach ludzi, którzy mają za sobą śmierć kliniczną.

Mroczne doświadczenia z otchłani ma też za sobą Bill Wiese, który w 2006 r. napisał książkę pt.: "23 minutes in Hell". W publikacji tej autor opisał to, co przydarzyło mu się osiem lat wcześniej. Wiese przyznał, że wcześniej był chrześcijaninem, ale nigdy nie zagłębiał się w tematy związane z piekłem oraz potępieniem. Pamiętnej nocy - 23 listopada 1998 r. stało się coś przedziwnego. Mężczyzna znalazł się w komórce, która miała niespełna 5 metrów wysokości i powierzchnię ok. 14 metrów kwadratowych. Ale nie był w niej sam. Tuż obok niego znalazły się dwie cuchnące bestie, które według niego stanowiły personifikacje zła i terroru, a które komunikowały się za pomocą bluźnierstw.

Wiese był przerażony. Ale strach nie był jednym negatywnym uczuciem, który mu wówczas towarzyszył. Bestie, które były niewiarygodnie silne - jak wyjaśnił, ok. tysiąckrotnie silniejsze od człowieka - zaczęły nim rzucać o ściany. Jego kości zostały połamane, a ciało poszarpane. Jak wspomina, zdołał jednak wydostać się z celi. Wtedy usłyszał miliony przerażających głosów ludzi, którzy zostali potępieni. Po tym doświadczeniu spotkał Jezusa, który nakazał mu opowiedzieć o tym, że piekło jest prawdziwe. Kiedy wizja się zakończyła, zatrwożony autor czołgał się po swoim pokoju.

Napisana przez Wiesego książka trafiła na listę bestsellerów dziennika "New York Times".

poniedziałek, 4 lutego 2013

Jesteśmy o krok od odnalezienia "życia" na innych planetach!

Na jakich pozaziemskich planetach może istnieć życie, a gdzie na pewno go nie ma? Amerykańscy naukowcy przeprowadzili nowe badania, a efekty ich prac mają stanowić milowy krok w badaniu kosmosu pod kątem występowania w nim życia. Podczas najnowszej analizy wyeliminowano część planet, które uznawano wcześniej za miejsca możliwe do zamieszkania, ale w bazie umieszczono wiele nowych planet, które mogą stanowić potencjalne siedziby "obcych".
-->

Nie ustaje dyskusja na temat miejsc we wszechświecie, gdzie potencjalnie mogłoby kwitnąć życie albo gdzie rozwijać by się mogły inteligentne cywilizacje. I choć inspirowana przez astrobiologów dyskusja nierzadko do tej pory wydawała się jałowa, to naukowcy nie ustają w bojach - przekonują, że jesteśmy dosłownie o krok od wielkiego, historycznego przełomu w dziejach eksploracji kosmosu.

Na czym polega sensacyjny charakter zaprezentowanych właśnie przez naukowców informacji? Badacze pochwalili się opracowaniem zupełnie nowego modelu, określającego prawdopodobieństwo, z jakim dane obszary kosmosu kwalifikują do kategorii miejsc, w których mogłoby się rozwijać życie. Zaprezentowane przez nich doniesienia są nadzwyczaj optymistycznie. Pojawiło się bowiem wiele nowych planet, na których rozwijać się może życie. Jest jednak jedna niepokojąca informacja - jeśli zastosować najnowsze kryteria, służące do określenia szans na rozwój życia w poszczególnych częściach wszechświata, to okaże się, że nasza planeta ledwo mieści się w granicach ekosfery, czyli strefy potencjalnie nadającej się do zamieszkania lub strefy warunków sprzyjających powstaniu życia.

Aby dany fragment kosmosu mógł być zaliczony do ekosfery, musi znajdować się w odległości nie za dużej i nie za małej od swojej gwiazdy. Jeśli dystans będzie niewystarczający, woda, która potencjalnie się tam znajduje, będzie wyparowywać. Jeśli będzie zbyt duża, będzie zamarzać - poinformował serwis space.com. Naukowcy przyznali tymczasem, że czynnikiem, który w największym stopniu determinuje występowanie życia jest właśnie woda w stanie ciekłym.

Eksperci wytyczyli granice takiej sfery. W ich opinii najnowsze badania będą miały poważne implikacje na dalsze badania poświęcone poszukiwaniu życia w kosmosie. Niewykluczone, że w najbliższym czasie będziemy mieli do czynienia z prawdziwym wysypem informacji na temat nowo odnalezionych planet, które znajdują się w ekostrefach.

"To będzie miało bardzo poważny wpływ na liczbę planet, które znajdują się w strefach warunków sprzyjających powstawaniu życia" - powiedział Ravi Kumar Kopparapu z Uniwersytetu Stanowego w Pensylwanii.

Najnowszy dokument, w którym zaprezentowano zaktualizowany model, określający, które z odkrytych dotąd planet mogłyby stanowić oazy stymulujące rozwój życia (np. dzięki obecnej na planecie wodzie), wykazał, że różne organizmy mogą się rozwijać na ciałach niebieskich, które znajdują się w znacznie większej odległości od gwiazd niż zakładano do tej pory - poinformował dziennik "Daily Mail".

Oprócz tego do najnowszego modelu wprowadzono informacje pochodzące ze zaktualizowanych baz HITRAN oraz HITEMP, które pokazują m.in. poziom absorpcji gazów cieplarnianych oraz wody - dwóch czynników, które w znacznym stopniu kształtują atmosferę. Dzięki symulacji przeprowadzonej na podstawie tak zaktualizowanych informacji naukowcy z Pennsylvania State University oraz Uniwersytetu Waszyngtońskiego stwierdzili, że możliwe będzie ustalenie kolejnych ekosystemów znajdujących się wokół gwiazd.

Interesujący jest fakt, że przy uwzględnieniu wszystkich wspomnianych czynników, Ziemia została uznana za obiekt, który ledwo spełnia wszystkie te wyśrubowane kryteria - znajduje się dosłownie na "granicy".

Poprzednie modele, wskazujące rejony wszechświata, które mogą być przyjazne dla kształtowania się życia, pochodziły sprzed ok. 20 lat.

15 lutego przeżyjemy dramat. NASA: "Jest prawdopodobieństwo, że asteroida uderzy w Ziemię"

Niebezpieczeństwo już dawno nie było tak wielkie. Już w połowie tego miesiąca w pobliżu naszej planety znajdzie się asteroida o kryptonimie 2012 DA14. Nie brakuje osób, które sugerują, że istnieje poważne zagrożenie, iż dojdzie do kolizji z obiektem.

Przedstawiciele wielu środowisk są zgodni. Sytuacja staje się coraz bardziej niepokojąca. Jeśli wierzyć komentarzom naukowców, którzy monitorują sytuację na niebie, to już wkrótce staniemy się świadkami prawdziwego thrillera. Kosmiczny obiekt zbliży się do Ziemi na odległość, która w kosmicznych realiach przestaje stanowić jakąkolwiek barierę. Tymczasem NASA przez większość czasu milczy.
-->

O zagrożeniu ze strony obiektu, którego szacunkowa odległość od Błękitnej Planety wyniesie w szczytowym punkcie zaledwie 27 tysięcy kilometrów, wiadomo już od dawna. Pomimo tego, o obiekcie 2012 DA14 w większości mediów głównego nurtu jest na razie cicho. Tę swoistą zmowę milczenia przerwał niedawno na chwilę dr David Dunham, przedstawiciel NASA, który w wymownych słowach dał do zrozumienia, że obawy tych, którzy drżą przed zbliżającą się asteroidą, są uzasadnione.

"Asteorida znana jako DA14 minie Ziemię w odległości 27 tysięcy kilometrów w lutym 2013 r. Jej odległość od Ziemi będzie mniejsza niż orbit geostacjonarnych niektórych satelitów" - powiedział dr David Dunham podczas wykładu na jednej z moskiewskich uczelni. "Jest prawdopodobieństwo, że asteroida uderzy w Ziemię, ale potrzebne są dalsze wyliczenia, które ocenią, jak duże jest potencjalne zagrożenie i pokażą, jak zapobiec ewentualnej katastrofie".

Jeśli ktoś myśli, że w ten sposób NASA postanowiła przestrzec nas przed zagrożeniem, jest jednak w błędzie. Stanowisko Davida Dunhama zaprezentowane podczas spotkania ze studentami nie jest bowiem oficjalnym głosem Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. Można wręcz odnieść wrażenie, że NASA nie tylko stara się nie komentować publicznie bieżącego zagrożenia, związanego ze zbliżającym się do Ziemi obiektem, ale wręcz usiłuje wszystkiemu zaprzeczyć - zauważył serwis Veterans Today.

 Tymczasem fakty są nieubłagane, a istniejące już symulacje pokazują, że tym razem nie są to przelewki. W przypadku, gdyby doszło do najgorszego i asteroida 2012 DA14, której średnica wynosi ok. 60 metrów, rzeczywiście uderzyła w Ziemię, doszłoby do uwolnienia energii porównywalnej z detonacją ładunku termojądrowego. Do zderzenia może dojść dokładnie 15 lutego.

Obiekt 2012 DA14został odkryty przez specjalistów z hiszpańskiego ośrodka badawczego Observatorio Astronomico de La Sagra. Pochodzi prawdopodobnie z grupy Apolla - zbioru planetoid, które znajdują się blisko Ziemi, stanowiąc bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa naszej planety.

 Naukowcy wskazują, że 2012 DA14, pod względem wielkości, należy do tej samej klasy obiektów, do której należy zaliczyć także słynny meteoryt, który 115 lat temu spowodował spustoszenie w środkowej części Syberii. Szacuje się, że w wyniku katastrofy tunguskiej, do której doszło na początku XX w., powalonych zostało 80 milionów drzew, a siła samej eksplozji wyniosła 15 megaton. Świadkowie tamtych wydarzeń mówili o jasnym świetle i potężnej fali uderzeniowej. Według niektórych relacji, widowisko, które towarzyszyło katastrofie, dostrzec można było z odległości ponad 600 kilometrów. Na szczęście nie stwierdzono wtedy ofiar śmiertelnych.

Jeśli nawet znów uda się nam wyjść bez szwanku - miejmy nadzieję, że tak właśnie się stanie - będziemy mogli powiedzieć, że już dawno nie było tak blisko.

Sensacyjny trop zbliża nas do rozwiązania jednej z największych współczesnych zagadek

To jedna z największych tajemnic dzisiejszego świata. Chodzi o niezwykłe formacje, które pojawiają się w różnych częściach globu - najczęściej na polach - i przybierają rozmaite kształty. Wiele osób za ich powstanie obarcza siły, które nie pochodzą z naszego świata. Teraz pojawił się naukowiec, który twierdzi, że znalazł dowody na to, że znaki te nie są dziełem człowieka.

Zbożowe kręgi od lat wzbudzają żywą dyskusję. Dla jednych jest to anomalia stanowiąca dowód na to, że nasza planeta jest regularnie odwiedzana przez przedstawicieli pozaziemskich cywilizacji - wymyślne piktogramy miały być właśnie ich sprawką; dla innych znaki pojawiające się na polach to nic innego jak zręczna mistyfikacja.
-->
Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy teorii spiskowych pojawiających się w ramach debaty na temat natury zbożowych kręgów, przedstawiają mniej lub bardziej sensowne argumenty. Do dyskusji na temat istoty wzorów, które w tajemniczy sposób ukazują się na polach, włączył się niedawno australijski historyk. Naukowiec stwierdził, że w świetle istniejących dowodów należy uznać, iż jest mało prawdopodobne, aby wszystkie odnotowywane w różnych obszarach naszej planety anomalie tego typu były dziełem żartownisiów.

Greg Jefferys, australijski naukowiec, wyznał, że w jego ręce trafiły historyczne dokumenty, na podstawie których można stwierdzić, że istnieje mała szansa na to, iż za wszystkie wymyślne wzory, które regularnie wywołują poruszenie wśród opinii publicznej, odpowiadają kawalarze. Skąd się wzięło jego przekonanie? W ujawnionych przez niego archiwach znalazły się informacje oraz dokumenty z XIX wieku, które także traktują na temat misternych symboli.

Australijczyk stwierdził, że najstarsze materiały, na które niedawno się natknął, sięgają roku 1880 r. Autorzy tych wiekowych publikacji starali się w naukowy sposób spojrzeć na zjawisko manifestacji zbożowych wzorów. Dokonane odkrycie oznacza, że popularne znaki nie zaczęły się pojawiać - jak niektórzy czasami sugerują - w latach 70. XX wieku, ale znacznie wcześniej.

"To odkrycie dowodzi, że twierdzenia różnych współczesnych artystów, którzy sugerują, iż są jedynymi twórcami pojawiających się kręgów zbożowych, same w sobie są żartem" - powiedział 59-letni badacz z Tasmanii. "Natura kręgów pozostaje niewyjaśniona. Mam nadzieję, że to odkrycie wznowi zainteresowanie znakami wśród poważnych naukowców, którzy zostali zmanipulowani przekazami, że są one zwyczajnie głupim dowcipem".

 Równie ciekawie prezentują się wyniki innej analizy dokonanej przez Jefferysa. W jej trakcie badacz użył specjalnej nakładki oferowanej przez Google Earth, która pokazywała angielski krajobraz w 1945 r. Trwające ok. 300 godzin śledztwo przyniosło zdumiewające rezultaty. Naukowiec zlokalizował wiele miejsce, w których już 68 lat roiło się od niezwykłych formacji. Większość z nich znajdowała się w angielskim Black Country.

Australijczyk zainteresował się kręgami zbożowymi po lekturze jednego z dziewiętnastowiecznych numerów prestiżowego czasopisma "Nature", w którym pojawiły się wzmianki, że tajemnicze i złożone znaki na polach odnajdywane były już w XVIII wieku.

 Kręgi zbożowe zostały do tej pory odnotowane w 26 krajach na całym świecie. Szacuje się, że od lat 70. XX wieku do końca minionego stulecia pojawiło się aż 10 tysięcy formacji w różnych częściach globu. Czy możliwe jest, że wszystkie były tylko żartem?

piątek, 1 lutego 2013

Już za dwa tygodnie Ziemię o włos minie asteroida 2012 DA-14

Media jeszcze tego nie widza, ale w środowisku astronomicznym już jest głośno na temat bardzo bliskiego przelotu asteroidy 2012 DA14, do którego dojdzie w nocy z 15 na 16 lutego 2013 roku. DA14 nie jest dużym ciałem niebieskim. Jego średnica szacowana jest na 50 metrów a jej waga to około 143 tysięcy ton.

-->
Obiekt ten został odkryty w sierpniu 2012 roku przez astronomów hiszpańskich. Ma on przelecieć po północy z 15 na 16 lutego 2013. Znajdzie się wtedy naprawdę blisko Ziemi, ponieważ w odległości około 28 tysięcy kilometrów od powierzchni Ziemi. Wiele z ziemskich satelitów geostacjonarnych jest umieszczone znacznie wyżej, bo 35 tysięcy kilometrów od powierzchni ziemi.

Gdyby asteroida 2012 DA14 jednak uderzyła w ziemię to wywołałaby lokalną katastrofę porównywalną z detonacją wielokrotności ładunku, który został użyty w Hiroszimie. Jednak gdyby wpadła do oceanu, co jest bardziej prawdopodobne, to należałoby się liczyć z falami tsunami, które mogłyby spustoszyć wybrzeża w okolicy wielu tysięcy kilometrów. Dyżurny specjalista NASA do dementowania rozmaitych rzeczy, Don Yeomans z Near Earth Object Program w JPL w Pasadenie , i tym razem informuje, że ryzyka dla Ziemi nie ma, ale dodaje, że 50 tysięcy lat temu obiekt tej wielkości uderzył w Arizonie gdzie do dzisiaj znajduje się pamiątka w postaci krateru poimpaktowego.


 Według Yeomansa nie istnieje ryzyko kolizji asteroidy z niektórymi ziemskimi satelitami a ustalona ścieżka przelotu jest czysta. Przelot nie będzie mógł być obserwowany bez specjalistycznego sprzętu obserwacyjnego. Wystarczające będą już średniej klasy teleskopy.

Kometa ISON będzie najważniejszym wydarzeniem astronomicznym roku 2013

Kometa C-2012 S1 ISON będzie z pewnością wydarzeniem roku 2013. Od czasu, gdy do Ziemi zbliżyła się kometa Hale-Bopp a wcześniej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku kometa Halleya nie było tak jasnego obiektu tego typu. Nie bez powodu już teraz astronomowie przypominają o wielkiej komecie z 1680 roku. 

Podobieństw do bardzo jasnej komety z XVII wieku jest wiele. Zacząć można od trajektorii, z jakiej nadlatuje i od okresu roku, w jakim znajdzie się w okolicy Ziemi, czyli listopada. Poza tym tamta kometa również była obserwowana przy świetle dziennym. Zjawisko, na które czeka cały astronomiczny świat ma posiadać jasność przewyższającą Księżyc.



Powyżej znajduje się symulacja tego jak będzie wyglądać kometa ISON 25 listopada 2013 roku. Daje to trochę pojęcia o tym, na co tak naprawdę czekamy.


Aktualnie kometa C-2012 S1 ISON znajduje się 600 milionów kilometrów od Ziemi, ale pod koniec 2013 roku znajdzie się o wiele bliżej. Kluczową datą będzie 28 listopada 2013, kiedy kometa znajdzie się 1,2 miliona kilometrów od korony słonecznej. Jeśli przetrwa to spotkanie to na niebie będziemy mieli nowy "księżyc z warkoczem".

Wydłużone czaszki z Meksyku

Ludzkie czaszki, celowo zniekształcone tak, by miały dziwny podłużny kształt, odkryto na mającym 1000 lat cmentarzu w północnym Meksyku.

Odkrywcami cmentarzyska są mieszkańcy pobliskiej wioski Onavas w stanie Sonora, którzy natrafili na szkielety dawnych mieszkańców tych ziem w 1999 r., gdy budowali kanał irygacyjny. Miejsce nazwali El Cementerio, czyli po prostu cmentarz.

W następnych latach archeolodzy odsłonili łącznie 25 szkieletów. 13 z nich miało wydłużone czaszki. Nie są to jednak istoty z kosmosu, jak z pewnością wiele osób chciałoby wierzyć. Zwyczaj zniekształcania czaszek, np. nadawania im wydłużonej formy, występował w przeszłości w wielu społecznościach na całym świecie. Czaszki takie znajdowano już także w Ameryce Środkowej i Południowej. Ich obecność stała się podstawą do częstego w popkulturze wyobrażenia kosmitów jako istot ze stożkowatymi głowami.
-->

El Cementerio jest jednak pierwszym przypadkiem takich praktyk w Sonorze i w południowo-zachodnich stanach USA (w czasach prekolumbijskich na terenach tych panowała ta sama kultura). Zdaniem badaczy możliwe, że zwyczaj ten pojawił się w wyniku napływu migrantów z południa, ale hipoteza ta wymaga jeszcze udowodnienia.

Czaszki deformowano obwiązując ciasno głowy małych dzieci. Pozwala to nadawać nienaturalne kształt kościom czaszki, gdy są one jeszcze plastyczne i niezrośnięte. Aż 17 pochowanych osób to dzieci w wieku od 5 miesięcy do 16 lat. Zdaniem badaczy niewykluczone, że duży odsetek zmarłych dzieci, jest skutkiem zbyt mocnego krępowania ich czaszek. Szkielety dzieci nie nosiły bowiem żadnych śladów pozwalających określić przyczyny śmierci.

Takie zniekształcanie czaszki zazwyczaj służyło podkreślaniu statusu ludzi w danej grupie, albo pozwalało rozróżnić grupy społeczne. Jednak jak przyznaje Cristina García Moreno, archaeolog z Uniwersytetu Stanowego Arizony, która prowadziła wykopaliska, dokładne powody, dla których robili to dawno mieszkańcy Sonory, nie są znane.

Oprócz tego pięć osób miało opiłowane zęby w celu nadania im dziwnego kształtu. Także ten zwyczaj zdarzał się w wielu społecznościach. Cmentarzysko kryje również trochę innych małych sekretów. Badacze na razie nie wiedzą, czemu pochowano na nim tylko jedną kobietę, ani dlaczego tylko część zmarłych ma na sobie biżuterię (w tym np. kolczyki do nosa) wykonaną z muszli. Nieznane są też powody umieszczenia na brzuchu jednego ze zmarłych skorupy żółwia.

Na zdjęciu po lewej wydłużona czaszka z El Cementerio, po prawej dziewczyna z afrykańskiego plemienia Mangbetu, które praktykowało wydłużanie czaszek jeszcze w połowie XX w.



Dlaczego ludzie lubią pić alkohol?

Wydawać by się mogło, że odpowiedź jest banalna – bo picie alkoholu powoduje przyjemne odczucia. Okazuje się jednak, że to bardziej złożony temat i – podobnie jak w przypadku preferencji odnośnie słodkiego smaku – dużo do powiedzenia miała tu ewolucja naszego gatunku. A temu, trwającemu miliony lat, procesowi stale towarzyszyły… drożdże.

W skrócie sytuacja przedstawia się następująco: nasi przodkowie chętnie żywili się owocami, a ich smak i zapach pomagał odróżnić rośliny trujące od jadalnych. W przyrodzie najczęściej to, co słodkie, daje się zjeść bez dramatycznych konsekwencji, a to, co jest gorzkie lub piekące, zwykle może smakosza pozbawić życia, a przynajmniej mocno zaszkodzić jego zdrowiu. Stąd m.in. wynika nasze szczególne upodobanie dla słodyczy i cukru w ogóle. Jest to jednak bardzo rozsądne, gdyż niektóre owoce są jadalne i bezpieczne wyłącznie wtedy, kiedy dojrzeją, a ich niedojrzałe fragmenty mogą zawierać trujące albo trudne do strawienia związki. Dojrzałe owoce najprościej rozpoznać po kolorze i konsystencji. Mają jednak jeszcze jedną ciekawą cechę, która może nam pomóc przy wyborze.

-->
Na dojrzałych owocach, które zawierają dużo cukru, rozwijają się drożdże, prowadząc fermentację alkoholową. Więc kiedy owoc pachnie etanolem, oznacza to, że na sto procent jest w pełni dojrzały. To właśnie czuły węch pierwszych przedstawicieli rodzaju Homo prowadził ich w kierunku dojrzałych owoców. Do dziś w ten sam sposób dojrzałych owoców szukają zwierzęta – m.in. inne ssaki naczelne - już sam zapach alkoholu (zapowiadający, że gdzieś pobliżu znajduje się słodki owoc) jest dla nich przyjemny. Dotyczy to zresztą nie tylko naszych małpich kuzynów. W podobny sposób, kierując się zapachem etanolu, z wyszukiwaniem smacznego pożywienia radzą sobie znane nam wszystkim muszki owocówki. Te małe owady posiadają specjalne receptory, dzięki którym identyfikują produkt fermentacji prowadzonej przez drożdże.

Drożdże są mikroskopijnymi grzybami, które, żyjąc na substancjach zawierających cukry proste, przeprowadzają fermentację alkoholową. Te małe organizmy pozyskują w ten sposób energię, a alkohol etylowy jest ubocznym produktem tego procesu. Istnieją różne gatunki drożdży – wiele z nich zostało wyhodowanych i wyselekcjonowanych przez człowieka, bo używamy ich dziś przecież do produkcji pieczywa, napojów alkoholowych (drożdże piwne i drożdże winne) i przetworów mlecznych (np. kefirów). Dzięki nim ludzie są w stanie wyprodukować alkohol niemal z każdej organicznej materii, a w praktyce najczęściej ze zbóż (to najbardziej wydajne rodzaje fermentacji alkoholowej), ziemniaków, buraków cukrowych i winogron.

Alkohol etylowy bardzo silnie działa na układ nerwowy – stąd wiele niebezpiecznych skutków jego używania. Alkohol oddziałuje m.in. z kwasem gamma-aminomasłowym (GABA) oraz glutaminianem. Substancje te regulują pracę większości obszarów w mózgu poprzez zmniejszenie poziomu aktywności neuronów. Etanol wpływa również na wydzielanie serotoniny, która odgrywa ważną rolę w powstawaniu połączeń neuronowych. Badania dowiodły, że już po jednym drinku stężenie tego związku we krwi gwałtownie wzrasta.

 Zmiany w działaniu GABA, glutaminianu i serotoniny powodują zaburzenia pracy poszczególnych obszarów w mózgu. Pod wpływem alkoholu spada aktywność elektryczna m.in. w korze mózgowej, przez co bodźce zewnętrzne są rozpoznawane z opóźnieniem, cierpi również móżdżek, który jest odpowiedzialny za koordynację ruchów i utrzymanie równowagi ciała. Etanol zaburza pracę tego obszaru mózgu, przez co osoby w stanie upojenia alkoholowego nie potrafią iść w linii prostej i nie są w stanie utrzymać sylwetki w pionie.

Najniebezpieczniejsze dla zdrowia i życia są jednak zmiany, które alkohol wywołuje w rdzeniu przedłużonym. W wyniku „otępienia” występujących w nim neuronów człowiek czuje się śpiący i spada temperatura jego ciała.

Z alkoholem jest więc podobnie jak ze słodkim i tłustym jedzeniem – pierwsi ludzie odnosili pewne korzyści z ich spożywania, a dziś – ponieważ te produkty są łatwo dostępne w ogromnych ilościach – zdarzają się przypadki poważnego braku umiaru. Plagą XXI wieku jest otyłość, ale alkohol również jest sprawcą wielu problemów, uzależnień, wypadków i chorób, które są dla społeczeństw niezwykle kosztowne.

Zanim jednak doszło do pojawienia się na świecie alkoholików i pijanych kierowców, mieliśmy bardzo wiele korzyści z odkrycia produktów fermentacji. Około 10 tysięcy lat temu, a więc w czasach, które uznaje się za początki regularnego rolnictwa, ludzie odkryli, że sfermentowane pożywienie dłużej broni się przed inwazją bakterii, nie gnije, a ponadto jest bardzo odżywcze (drożdże są źródłem witamin z grupy B). Spożywanie alkoholu było też wówczas sposobem na uniknięcie chorób przenoszonych drogą pokarmową. Niektórzy badacze ewolucji relacji społecznych twierdzą nawet, że alkohol pojawił się w naszej diecie w momencie, kiedy powstawały pierwsze osady, a ludzkie społeczności stały się bardziej rozbudowane i skomplikowane. Być może etanol odegrał tu istotną rolę, a bez niego relacje w „skomplikowanym” świecie pierwszych rolników byłyby trudniejsze.

Do odkrycia fermentacji alkoholowej doszło prawdopodobnie przypadkiem – ludzie mogli się zainteresować produktem powstałym w naczyniu z wilgotnym zbożem, jednak funkcjonuje też przewrotna teoria, według której zainteresowaliśmy się uprawą zboża wyłącznie po to, żeby pozyskiwać substrat do produkcji alkoholu.

Bliski związek ludzi i drożdży nie mógł pozostać bez wpływu na nasze geny. W porównaniu z innymi naczelnymi mamy wyraźnie wyższy poziom dehydrogenazy alkoholowej, enzymu produkowanego przez wątrobę i rozkładającego alkohol. Zadziałał tu dobór naturalny – alkohol w dużych dawkach może być śmiertelną trucizną, więc ewolucja promowała tych, którzy produkowali dużo dehydrogenazy i potrafili sobie poradzić z większą ilością spożywanego etanolu. Dziś do jego metabolizowania służy aż 10 procent enzymów w wątrobie przeciętnego dorosłego!

czwartek, 31 stycznia 2013

Zagadki warte milion dolarów każda

Zagadki matematyczne sprzed wielu lat są nadal nierozstrzygnięte, a poświęcenie dla nich życia może bardzo się opłacić. Clay Mathematics Institute oferuje milion dolarów dla każdego, kto rozwiąże któryś z tzw. problemów milenijnych.

W 1900 roku w Paryżu odbył się Międzynarodowy Kongres Matematyków. David Hilbert wygłosił na nim referat, prezentujący stan matematyki na przełomie XIX i XX wieku. Przedstawił również listę 23 nierozwiązanych problemów, nazywaną później „Problemami Hilberta”. On sam wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy z wagi i trudności niektórych z nich.

Hipoteza Goldbacha

-->

Pruski matematyk Christian Goldbach w 1742 roku napisał list do przyjaciela, słynnego Leonarda Eulera. W liście tym zawarł wysnutą przez siebie hipotezę. Euler nieco ją uprościł i ostatecznie brzmi ona tak: „każda liczba naturalna parzysta większa od 2 jest sumą dwóch liczb pierwszych”.

Faktycznie - 6 można przedstawić jako 3+3, 8 można przedstawić jako 5+3, itd. Dzięki komputerom udało się pokazać, że hipoteza Goldbacha jest prawdziwa dla liczb naturalnych mniejszych niż 4 x 1017. Wiadomo jednak, że liczb naturalnych jest nieskończenie wiele. Nie możemy z góry założyć, że hipoteza będzie prawdziwa dla liczby milion razy większej. Dlatego trzeba ją udowodnić, aby można było swobodnie używać jej w matematyce.

Apostolos Dioxadis napisał książkę o człowieku, który całe swoje życie poświęcił tej zagadce. Książka nosi nazwę „Zabójcza hipoteza”. Główny bohater, matematyk, umiera dopiero w momencie, w którym udowodnił prawdziwość hipotezy Goldbacha. Umierający dzwoni do swojego bratanka i prosi go o przyjechanie z jakimś matematykiem, aby przed śmiercią przekazać dowód hipotezy w obecności świadków. Bratanek jednak nie dojeżdża na czas. Podobno historia oparta jest na faktach.

Na kogoś, kto obali lub potwierdzi hipotezę, czeka nagroda w wysokości miliona dolarów. Istnieje również szansa, że nie da się jej w ogóle udowodnić. A mówi o tym… "twierdzenie o niezupełności".

Jego autorem jest Kurt Gödel. Mówi ono, że w każdym systemie aksjomatycznym występują twierdzenia, które są prawdziwe, ale których nie można udowodnić. Wcześniej sądzono, że matematyka jest nauką zupełną. Dzięki temu twierdzeniu wiemy jednak, że nie da się tak zaprogramować komputera, by rozwiązał on wszystkie problemy matematyczne. Oznacza to, że być może hipotezy Goldbacha nie da się potwierdzić, mimo jej prawdziwości.  

Hipoteza Riemanna

Hipoteza Riemanna stanowi kolejny nierozwiązany matematyczny problem. Dotyczy ona części rzeczywistych tzw. nietrywialnych zer funkcji dzeta Riemanna. Jej znaczenie jest ogromne - w szczególności dla teorii liczb, ale również dla statystyki i fizyki.

Okazuje się, że udowodnienie hipotezy Riemanna byłoby jednocześnie udowodnieniem problemu wymyślonego przez Goldbacha. Na liście Hilberta oba te stwierdzenia pojawiły się na miejscu ósmym. Hipoteza Riemanna znalazła się również wśród problemów milenijnych.

Listę tych zagadnień opublikowano 24 maja 2000 roku (sto lat po ogłoszeniu problemów Hilberta). Jest to zestaw siedmiu twierdzeń, które zostały uznane przez ośrodek Clay Mathematics Institute za ważne dla nauki. Za przeprowadzenie dowodu każdego z nich wyznaczono milion dolarów nagrody.

Na liście znajdują się poza hipotezą Riemanna jeszcze hipoteza Poincarégo , równania Naviera-Stokesa, hipoteza Bircha i Swinnertona-Dyera, teoria Yanga-Millsa, hipoteza Hodge'a oraz problem „P vs NP”.

Geniusz, który nie przyjął zapłaty

Hipoteza Poincarégo głosi, że „Każda trójwymiarowa zwarta i jednospójna rozmaitość topologiczna bez brzegu jest homeomorficzna ze sferą trójwymiarową.”. W dużym uproszczeniu oznacza to, że jeśli obiekt można ścieśnić do punktu, a następnie rozciągnąć go bez konieczności rozrywania lub sklejania, to jest on sferą trójwymiarową.

Jest to jedyny z problemów milenijnych, który został rozwiązany. W latach 2002-2003 hipoteza Poincarégo została potwierdzona przez rosyjskiego matematyka, Grigorija Perelmana. Swoje obliczenia opublikował w Internecie. Za ten wyczyn w sumie przyznano mu dwie nagrody: Nagrodę Tysiąclecia i medal Fieldsa (matematycznym odpowiednikiem Nobla). Zaproponowano mu oczywiście również milion dolarów. Rosjanin jednak nie przyjął żadnej z nagród – tej pieniężnej również. Stwierdził, że ma wszystko czego mu potrzeba i nie potrzebuje sławy i rozgłosu.

 

 Pozostałe problemy milenijne

Równania Naviera-Stokesa opisują zasady zachowania masy i pędu dla poruszającego się płynu. Stosuje się je bardzo często w meteorologii – np. do przewidywania zachowań huraganów czy wirów wodnych. Równania te zostały sformułowane w 1822 roku jednak do dzisiaj – podobnie jak w przypadku hipotezy Goldbacha – nie udowodniono ich słuszności dla najbardziej skomplikowanych zjawisk hydrodynamicznych. Stąd nagrodę w wysokości miliona dolarów można dostać zarówno za podanie kompletnych rozwiązań lub kontrprzykładu, czyli dowiedzenia, że sformułowane w XIX wieku zasady nie zawsze „działają”.

Hipoteza Bircha i Swinnertona-Dyera dotyczy metody znajdowania rozwiązań prostych równań. Zgodnie z jej głównym założeniem, gdy wartość pewnej funkcji w punkcie 1 wynosi 0, to ma ona nieskończenie wiele rozwiązań wymiernych, natomiast gdy jest różna od zera to ich liczba jest skończona. Jak dotąd udało się udowodnić słuszność tej hipotezy jedynie dla niektórych przypadków.

Teoria Yanga-Millsa opisuje model matematyczny cząstek elementarnych. Ten opracowany w 1954 roku zbiór zasad umożliwił postęp w fizyce, m.in. poznaliśmy kwarki i oddziaływania między nimi. Jednak nie wszystkie zależności, które znalazły się w teorii Yanga-Millsa, zostały udowodnione. Na przykład ciągle niewyjaśniony jest problemem „uwięzienia” kwarków, których nie można zaobserwować pojedynczo.

Hipoteza Hodge'a zakłada, że fragmenty niektórych specjalnych typów przestrzeni zwane cyklami Hodge’a są kombinacjami geometrycznymi cykli algebraicznych. Problem ten został sformułowany w 1950 r. i do dzisiaj udało się dowieść słuszności tego stwierdzenia jedynie dla niektórych przypadków. Pozostałe wciąż czekają na udowodnienie.

Problem „P vs NP” ma charakter decyzyjny. Obecnie do rozwiązywania skomplikowanych równań używa się programów komputerowych. Jednak w niektórych przypadkach trwa to dużo dłużej niż w innych. Dlatego problemy podzielono na dwie grupy: P – czyli te które mogą zostać rozwiązane relatywnie szybko, oraz NP – których przeanalizowanie zajmuje dużo więcej czasu. Naukowcy zastanawiają się, czy w tym drugim przypadku można jakoś przyspieszyć procesy decyzyjne w komputerach tak, aby wszystkie te zagadnienia trafiły do grupy P. Osobie, której się to uda, wręczony zostanie milion dolarów nagrody.

środa, 30 stycznia 2013

Do czego służył pas cnoty?

Pas cnoty jest symbolem zniewolenia kobiet i ich całkowitego podporządkowania mężczyznom, niemal synonimem ponawianych przez wieki prób ograniczenia kobiecej seksualności. Wokół pasa cnoty narosło też wiele legend i mitów, jednak w rzeczywistości to urządzenie, przypominające średniowieczne narzędzia tortur, funkcjonuje bardziej w sferze symbolicznej niż kiedykolwiek było realnie wykorzystywane.

Pas cnoty to rzekomo średniowieczny wynalazek. Do tego popularnego przekonania przyczynili się dziewiętnastowieczni fałszerze, którzy, kierując się żądzą zysku i znając fascynację ówczesnych kolekcjonerów średniowieczem, dziwacznymi zabytkami z przeszłości i pełnymi grozy opowieściami o mrocznych zamkach i dzielnych rycerzach, masowo produkowali jak najstraszniejsze – pełne kolców i ostrych krawędzi – pasy cnoty, które niby miały być oryginalne. Sama idea zakuwania nieszczęsnych kobiet w żelazne pasy dobrze współgrała też z powszechną – zwłaszcza w oświeconym XVIII wieku – pogardą dla mrocznego, pełnego przerażającego zacofania średniowiecza. Tymczasem pierwsze informacje o pasach cnoty pochodzą ze starożytności, z terenów Afryki, dzisiejszych: Somalii, Etiopii, Sudanu i Jemenu, a inna nazwa tego słynnego urządzenia to „opaska syryjska”.

Kolejnym mitem, chętnie powtarzanym i najbardziej rozpowszechnionym, jest przekonanie, że pasy cnoty były wynalazkiem rycerzy, którzy podczas (często wieloletnich) wypraw krzyżowych chcieli mieć pewność, że ich żony będą wierne, a w aspekcie praktycznym – nie urodzą nieślubnych dzieci. To bardzo przekonywująca koncepcja, bo bazuje na najbardziej prymitywnych i powszechnych instynktach – mężczyźni od zawsze chcieli mieć pewność, że dzieci, w których wychowanie inwestują, są ich biologicznym potomstwem. Jednak uciekanie się do tak drastycznych cnoty rozwiązań, jak pas cnoty, wcale nie było domeną krzyżowców. O wiele sprytniejsi okazali się florenccy kupcy, którzy również byli zmuszeni do długiego podróżowania i pozostawiania (nierzadko dużo młodszych) żon w domach. To właśnie handlarzom przypisuje się wynalezienie tego "zabezpieczenia".

Pasy cnoty są dziś tematem żartów – zwłaszcza dotyczących przebiegłości kobiet i ich kochanków, umiejętnie pozbywających się przeszkody – jednak prawdziwe historie użycia tego przedmiotu są o wiele mniej zabawne. Pasy, co do których wiadomo, że są oryginalne (to najczęściej przedmioty pochodzące z czasów renesansu i późniejszych), to ciężkie konstrukcje z żelaza i skóry, których noszenie musiało prowadzić do powstawania otarć, ran i zakażeń – szczególnie niebezpiecznych w czasach przed wynalezieniem antybiotyków. Historycy uważają, że pasy cnoty nie były szczególnie popularne, niemniej jednak nosiły je setki kobiet, a wiele z nich mogło przypłacić życiem gorliwość mężów w próbach zapewnienia sobie wierności.

Pasy cnoty miały też inne, popularne zwłaszcza w XIX wieku, zastosowanie: ich zadaniem było chronić dzieci i młodzież (zresztą obojga płci) przed masturbacją i jej niebezpiecznymi – jak się wówczas powszechnie obawiano – skutkami. I jeśli już mowa o realnym, częstym użyciu tego przedmiotu, to prawdopodobnie spełniał on rolę ochronną i wykorzystywano go np. w więzieniach, gdzie istniało duże ryzyko gwałtu albo generalnie dla ochrony przed gwałtem w podróżach, a nawet – jak podają niektóre źródła – przed molestowaniem seksualnym w pracy!

Historyczne wzmianki o pasach cnoty dotyczą często znanych postaci. Według opowieści, Semiramida, legendarna asyryjska królowa, obawiając się uwiedzenia jej syna, ubrała w pasy cnoty wszystkie przebywające na dworze kobiety. W 1889 roku w Austrii, w grobie młodej kobiety, odnaleziono pas wykonany z żelaza i skóry. Grób pochodził z XVI wieku i to właśnie na ten okres – jak twierdzą historycy – przypada najczęstsze użycie tych pasów.

XVI-wieczny satyryczny drzeworyt, którego tematem jest bezużyteczność pasów cnoty. Młoda żona sięga do woreczka z pieniędzmi swojego dużo starszego męża po to, aby kupić za nie wolność i cieszyć się młodym kochankiem (to postać trzymająca klucz do pasa cnoty). Źródło: Wikimedia Commons,


Dwa pasy cnoty możemy podziwiać w Musée de Cluny w Paryżu. Jeden z nich – prosta obręcz z doczepioną żelazną płytką, ale wyłożona aksamitem – należał podobno do Katarzyny Medycejskiej. Drugi nosiła rzekomo Anna Austriaczka. Inne pasy cnoty znajdują się w zbiorach Germańskiego Muzeum Narodowego w Norymberdze i w British Museum w Londynie, nie są jednak wystawione w ekspozycjach ze względu na poważne wątpliwości co do ich autentyczności (prawdopodobnie są to sfałszowane w XIX wieku przedmioty, które dostały się w ręce ówczesnych kolekcjonerów).

Dziś również konstruuje się pasy cnoty, ale ich zastosowanie ogranicza się wyłącznie do erotycznych zabaw. Jednak w niektórych częściach świata (np. w krajach afrykańskich, w których seksualna przemoc jest prawdziwą plagą) żywa jest idea stworzenia urządzenia, które zapobiegałoby gwałtom. Krytycy takich pomysłów zdecydowanie podkreślają, że mechaniczne przeszkody nie mogą konkurować z długotrwałym przeobrażeniem świadomości potencjalnych gwałcicieli.

Gdzie życie utrzyma się na Ziemi w dalekiej przyszłości?

Za ok. 5 miliardów lat Słońce zamieniając się w czerwonego olbrzyma doprowadzi prawdopodobnie do zagłady Ziemi. Ale zanim do tego dojdzie, życie na planecie może zostać zniszczone przez zmieniające się warunki. Najnowsze badania miały ustalić, jakie będę jedne z ostatnich form życia i w jakich ekosystemach będą występowały.

Mamy dużo szczęścia, że nasza planeta okrąża gwiazdę, która ma jeszcze dość długie życie przed sobą. Jednak jasność Słońca będzie stopniowo wzrastała, czego skutki odczujemy za około miliard lat. Temperatura powierzchni zacznie wzrastać, w wyniku czego zwiększy się ilość pary wodnej w powietrzu. A to z kolei będzie powodowało dalsze ocieplenie. Tym samym rozpocznie się proces, który będzie odpowiadał za początek końca dla życia na Ziemi.

Narastająca ciepłota przyczyni się do zwiększenia liczby i wielkości opadów oraz siły wiatrów, co wpłynie na przyspieszenie wietrzenia skał krzemianowych. Ponieważ niezbędnym składnikiem tego procesu jest także dwutlenek węgla, większe jego ilości zaczną być zasysane z atmosfery. Końcowym produktem rozkładu krzemianów są węglany i krzemionka. Będą one wymywane przez częstsze deszcze i spłyną na dno oceanów.

W wyniku aktywności tektonicznej skały węglanowe zapadną się do wnętrza Ziemi, a następnie ulegną rozkładowi. Uwolnione w ten sposób cząsteczki CO2 wrócą do atmosfery w czasie erupcji wulkanów, doprowadzając do podgrzania planety.

Dowiodły tego najnowsze badania Czerwonej Planety, na której wystąpił odwrotny proces. Stosunkowo szybki zanik aktywności wulkanicznej na tym globie spowodował związanie praktycznie całego marsjańskiego dwutlenku węgla w skałach. A to z kolei przyczyniło się do oziębienia planety.

Zginą ssaki, i ptaki

Naukowcy wierzą, że woda jest niczym smar pozwalający na przemieszczanie się płyt kontynentalnych. Tymczasem wraz ze wzrostem temperatury planety nastąpiłoby przyspieszenie procesu parowania oceanów. Oznacza to, że również ruch płyt tektonicznych powoli by ustawał, a co za tym idzie spadłaby liczba aktywnych wulkanów, które zasilają atmosferę w dwutlenek węgla.

Brak tego związku spowoduje śmierć roślin, gdyż potrzebują go do przeprowadzenia procesu fotosyntezy. Ponieważ flora odpowiada także za produkcję tlenu, w dalszej kolejności w ciągu kilku milionów lat spadnie również jego ilość w atmosferze. A to będzie katastrofą dla życia zwierzęcego na Ziemi, głównie ssaków i ptaków, które wymrą jako pierwsze. Ryby, płazy i gady mają szanse przetrwać nieco dłużej, ponieważ potrzebują mniej tlenu oraz mają większą tolerancję na ciepło.

Ostatnim rodzajem zwierząt, które mają szansę najdłużej przeżyć na Ziemi, są prawdopodobnie bezkręgowce. Jednak nawet one w wyniku dalszego wzrostu temperatury zginą. I wtedy planeta będzie ponownie (tak jak miało to miejsce w pierwszym okresie historii naszego globu) zamieszkana wyłącznie przez mikroorganizmy.

Nowe raje w głębinach

Życie będzie rozpaczliwie poszukiwało nisz ekologicznych, w których będzie mogło przetrwać. Ale nawet dla ekstremofili będzie to spore wyzwanie. Największą szansę na przeżycie będą ofiarowały resztki ziemskich oceanów w postaci kilku basenów z wodą, które będą ostoją dla niektórych drobnoustrojów. 

Obecnie średnia głębokość tych największych zbiorników wodnych wynosi cztery kilometry. Ale są miejsca, które osiągają aż jedenaście tysięcy metrów poniżej poziomu morza. Rów Mariański jest najgłębszą znaną nam tego typu strukturą. Położony jest w zachodniej części Oceanu Spokojnego na południowy wschód od wysp Marianów. Tworzy łuk o długości blisko 2000 km.

Takie najgłębsze miejsca mogą stać się ostatnimi „okopami” życia na planecie, w której płynna woda będzie występowała w cieniu wysokich ścian.

 Jaskinię kupię

Innym potencjalnym rajem dla bakteryjnego życia na Ziemi mogą być systemy podziemnych jaskiń. Odnalezione niedawno mikroby są w stanie przetrwać w miejscach, do których nie dociera światło.

W dalekiej przyszłości nie wszystkie groty czy pieczary będą się nadawały do życia. Największe szanse na przetrwanie będą dawały jaskinie lodowe, które mogą zawierać wodę w stanie ciekłym. Dodatkowo w wyniku ucieczki ciepłego powietrza do góry i opadania zimnego na dół, być może utrzyma się tam w miarę stabilny chłodny klimat.

Życie będzie mogło istnieć także w innych podpowierzchniowych środowiskach. Współcześnie odkrywamy mikroorganizmy na głębokości 5,3 km poniżej powierzchni Ziemi. Temperatura otoczenia z każdym kilometrem w głąb może wzrastać nawet o ok. 30 stopni Celsjusza. Zależy to jednak od rodzaju skał i ich przewodnictwa cieplnego. Oznacza to, że w niektórych miejscach znajdujących się głęboko pod ziemią mogą panować warunki sprzyjające życiu.

Poszukiwane jezioro na szczycie

Kolejnym miejscem, które może w przyszłości zapewnić przetrwanie, są wysokie partie gór. Wraz ze wzrostem wysokości temperatura spada o ok. 6,5 stopnia Celsjusza na kilometr. Możliwe więc, że nie wszystkie górskie jeziora znikną. To właśnie w tych miejscach będą prawdopodobnie szukały schronienia ostatnie mikroorganizmy.

Schronieniem będą mogły być również szczyty wulkanów. Pomimo ustania ruchu płyt tektonicznych, konwekcja stopionych skał w płaszczu Ziemi będzie nadal występować. Procesy te spowodują, że wulkany będą wznosić się coraz wyżej - na wysokości, które obecnie są niemożliwe do osiągnięcia.

Również mieszkanie w pobliżu czynnego wulkanu nie powinno stanowić dla ektremofilnych mikroorganizmów wyzwania. Obecnie również zdarza się, że wokół takich obiektów znajdujemy bogatą florę bakteryjną.

Naukowcy stawiają sobie pytanie, czy te systemy ekologiczne późnego typu będą wyglądać podobnie, jak te z pierwszych okresów? Jest to istotne, jeśli chcemy odnaleźć życie, obserwując poziomy widm różnych gazów w atmosferach innych planet podobnych do Ziemi, które stworzą charakterystyczne dowody na istnienie form żywych. One podpowiedzą nam, czy dany glob jest młody, czy znajduje się w końcowej fazie swojej egzystencji.